czwartek, 30 lipca 2015

Niepokój, czyli jak prawie umarłam ze znudzenia



Mieliście w rękach kiedyś taką książkę, przy której sama myśl o czytaniu jej napawała was odrazą i niechęcią? Lecz postanowiliście dzielnie wytrwać przez cały tom, by skończyć historię opowiedzianą w tej książce. Ja miałam tak z "Niepokojem" Maggie Stiefvater i mogę powiedzieć jedno - żałuję czasu, jaki zmarnowałam na czytanie tej serii. Mam pożyczony od kuzynki 3 tom (już chyba od 2 lat), ale nie zamierzam go zaczynać. Z ręką na sercu mogę przyznać, że to najgorsza książka młodzieżowa, jaką czytałam.
 Seria opowiada o nastolatce Grace, która od najmłodszych lat jest zainteresowana wilkami. Akurat mieszka przy lesie, w którym te stworzenia często polują. Pewnego dnia poznaje chłopaka o imieniu Sam. Spotyka go w dość nietypowym miejscu - na tarasie przy jej domu. W tamtym momencie jej życie wywraca się do góry nogami, bo odkrywa, że istnieją ludzie potrafiący zmieniać się w wilki. Fabuła niby banalna, dodatkowo dochodzi wątek romansu typu "znamy się od kilku minut, ale poświęciłabym dla ciebie życie" (syndrom Romeo i Julii, maybe).
 Pierwszy tom nie był zły, choć słabo go pamiętam, gdyż styczność miałam z nim ok. 2 lata temu, kiedy czekałam w domu kuzynki na jej powrót. Wtedy, niczego jeszcze nieświadoma chwyciłam za ten tytuł i przeczytałam go w jeden dzień. W tamtym czasie nie przeszkadzały mi jeszcze wątki romansowe, jak to robią teraz, więc "Drżenie" zdało egzamin. Zadowolona z lektury spytałam kuzynki, czy mogę pożyczyć dwa pozostałe tomy. Jak pewnie możecie wywnioskować, zgodziła się. Za czytanie drugiego tomu zabrałam się krótko po przyjeździe do domu. Nie byłam zainteresowana kontynuacją historii opisanej w "Niepokoju", ani nie posiadał żadnych wygórowanych oczekiwań... i bardzo cieszę się, że nie miałam. Nie zawiodłam się drugim tomem serii, bo nic po nim nie oczekiwałam.
 Oczywiście, jest to moja subiektywna opinia, więc nie musicie całkowicie przekreślać tej książki po mojej mini recenzji (ale polecam wam to zrobić). "Niepokój" oferuje nam dalsze losy Grace i Sam'a, dodatkowo dochodzi narracja ze strony Isabel i Cole'a - nowej postaci. Akcja ciągnęła się niemiłosiernie wolno, przez ostatnie strony po prostu tylko przeleciałam wzrokiem i czytałam same dialogi.  Sam romans był denny i mnie denerwował. To, jak Grace nie mogła dać sobie rady bez sama nawet przez dwa dni... proszę cię dziewczyno. Koniec nie wywarł na mnie większego wrażenie, bo spodziewałam się go od początku. Akcja zapisana na 400 stronach mogłaby spokojnie zmieścić się na 200 stronicowej powieści.
 Co do bohaterów... to nie było nikogo interesującego. Nikt nie przyciągnął mojej uwagi, nie zainteresowała mnie żadna historia związana z bohaterami. Nic. Null.
 Daję tej powieści 3/10, tam na zachętę i ze względu na to, że autorka ma całkiem dobry styl. Nie polecam książki, bo czytanie jej to zwyczajne marnowanie czasu. Pierwszy tom jest całkiem całkiem... i na tym radzę się zatrzymać. Na chwilę żadnej książki nie czytało mi się tak źle, jak tej i nie zamierzam zabierać się za 3 tom. Może wspomnę jeszcze o okładkach - koncept dobry, ale wykonanie... bardzo ładny zimowy las, a na nim wklejone nie pasujące do niczego postacie i wilk. Grafik płakał jak projektował.
To tyle na dziś, mam nadzieję, że następny post będzie o czymś pozytywniejszym. W między czasie przeczytałam "Girl Online" i "Jedyną", więc może wrócę jeszcze kiedyś do tych książek. A teraz żegnam i życzę miłej drugiej połowy wakacji!

poniedziałek, 6 lipca 2015

Romeo, Romeo, czemu nie umiem pisać romansów.

  Ameryka, kraj rozpuszczonych dzieciaków ze świetlaną przyszłością. Gdy przechadzasz się ulicami pięknego stanu, jakim jest Kalifornia, widzisz tylko nowoczesne domy z idealnymi ogródkami. Jedynym problemem jest to, że ogrody są sztuczne, tak jak rodziny mieszkające we wspaniałych posiadłościach. Wystarczy powiedzieć im coś o pieniądzach, a rzucą się na Ciebie jak wygłodniałe psy. Ten chory system działa już od dawna, a my możemy być tylko jego częścią. Media przedstawiają go jak coś idealnego. Bardzo dobrze wychodzi im ukrywanie złych stron mojego słonecznego stanu. Szkoda tylko, że ukrywanie prawdy nie zmieni faktu.
  Nazywam się Julia i mieszkam w stanie Kalifornia, a dokładniej w części będącej „czarną owcą rodziny”, czyli w slumsach. Łatwo ich nie zauważyć, maskowane są przez ogromne domostwa z idealnymi rodzinami. Moja rodzina i dom są ich przeciwieństwami. Mieszkamy w zatęchłej kamienicy, jednak większość czasu spędzamy naszej kawiarni, będącej już na skraju bankructwa. Tego faktu bardzo uczepiła się firma zajmująca się nieruchomościami, która strasznie chce uświadomić nam, że interes niedługo upadnie i lepiej, gdybyśmy sprzedali  budynek dla nich. Mają niezłe poczucie humoru, trzeba im to przyznać.
  Pomimo wiszącej nad nami groźby bankructwa nie zamierzamy sprzedać naszego rodzinnego biznesu dla tych nadzianych gamoni. Może będziemy mieli przez to kłopoty, ale nie ulegniemy.
  Problemy jednak zaczęły się od momentu, gdy wczoraj do mojego domu przyjechał lokaj i wręczył mi zaproszenie na przyjęcie do domu Montekich. Ach, nie zapomniałam wspomnieć, kto prowadzi wspomnianą firmę. Jej właścicielami są Maria i Robert Monteki. Podobno mają też syna, ale nigdy go nie widziałam i zbytnio się tym nie przejmuję. Im mniej mnie z nimi łączy, tym lepiej.
  Zaproszenie informowało, że na przyjęcie trzeba przyjść w masce. Kolejny powód, dlaczego nie powinnam tam iść. O dziwo, tylko ja z rodziny dostałam zaproszenie, a nie mogłam zabrać dodatkowych towarzyszy. Matka mnie niemiło zaskoczyła, przynosząc swoją starą sukienkę ze studniówki i zwykłą, białą maskę. Okazało się, że tematem jej balu były, głupim zbiegiem okoliczności, maski karnawałowe.
 Więc oto ja, Julia Kapulet, stoję teraz przed posiadłością Montekich, najgorszych wrogów mojej rodziny, ubrana w starą, pogniecioną sukienkę, trzymając w rękach pogniecione zaproszenie na przyjęcie. To z pewnością nie był mój wymarzony wieczór.

  Przed wejściem powitał mnie ochroniarz, który wyglądał jak ktoś, ktoś przedawkował sterydy. Garnitur przez niego założony był zdecydowanie za mały, bo widać było, jak ciasno opina mięśnie na rękach, jakby materiał miał zaraz pęknąć. Podałam mu zaproszenie, a gdy skwitował mnie skinieniem głowy, szybko weszłam do wielkiego domu. Powitał mnie zapach dużej ilości perfum i spoconych ciał. Z każdej strony dobiegała głośna muzyka, zdecydowanie niepasująca do tematu imprezy. Po korytarzu biegały osoby w wymyślnych maskach i balowych sukienkach. Jako jedna z niewielu miałam na sobie coś krótszego, co teraz wydało mi się znacznym plusem, bo zaczynało robić się powoli duszno. Zdecydowanie nie tak wyobrażałam sobie tę imprezę. Wydawało mi się, że trafię na elegancki bal, a spotkała mnie zwykła, młodzieżowa impreza.
 Próbowałam przepchać się przez tłum, aby dotrzeć na górne piętro. Wcześniej zauważyłam tam balkon, a potrzebowałam zaczerpnąć świeżego powietrza. Co chwilę nadeptywałam na czyjąś sukienkę lub wytrącałam drinka z dłoni. Moim jedynym pragnieniem w tamtym momencie było wydostać się ze zlepki  śmierdzących ciał.
  Po trupach do celu dotarłam z trudem na górne piętro. Było tam mniej ludzi i powietrze od razu się przerzedziło. Wzięłam kilka głębokich wdechów i wydechów, po czym poszłam szukać balkonu. Otwierałam każde drzwi po kolei, czasami trafiając na niespodziewanego gościa w środku, lub nawet kilku. W żadnym z nich nie znalazłam jednak balkonu. Zrezygnowana próbowałam nacisnąć klamkę ostatniego pokoju, lecz ta była zablokowana. Nacisnęłam na nią z całej siły, ale to nic nie dało. Po kilku próbach poddałam się i wyjrzałam przez okno w korytarzu.
 Księżyc pięknie oświetlał ogród Montekich, który, trzeba przyznać, robił wrażenie. Idealnie przystrzyżone krzewy tworzyły spirale lub proste stożki, idealnie ze sobą współgrając. Tył domu porośnięty był bluszczem. Wyglądał naturalniej od wszystkich zasadzonych kwiatów i drzew w ogrodzie, jakby nadal rósł w dziczy. Nadawał domowi element fantastyczny, odrywający go od realnego świata. Zauważyłam kilka róż kwitnących razem z bluszczem. Na środku ogrodu stała kamienna ławka, na którą wprost padało światło księżyca. Nie mogłam dostrzec reszty, bo okno umiejscowiono za wysoko i miało mały rozmiar.
 Nagle w korytarzy coś huknęło. Obróciłam się przerażona i spostrzegłam, że huk spowodowały drzwi, które wcześniej próbowałam otworzyć, ale wydawały się zamknięte. Zajrzałam dyskretnie do środka i ujrzałam mój cel – balkon. Weszłam do pokoju i rozejrzałam się. Wszędzie wisiały piękne obrazy, a meble zrobione były w stylu z XVI wieku. Przy jednej ze ścian umieszczone było ogromne łoże, niczym jak dla księżniczki. Na jednym z filarów  wyryty był napis „Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył ran”. Cytat wydawał mi się znajomy, ale nie zagłębiałam się w powód, przez który go kojarzę.
 Po sprawdzeniu, czy nikt ukryty nie siedzi w pokoju uchyliłam drzwi na balkon i wyszłam. Świeże powietrze wypełniło moje płuca i wreszcie mogłam zaczerpnąć tchu. Oparłam się o poręcz i zamierzałam już ściągać maskę, gdy usłyszałam zza moich pleców czyjś głos.
 - Któż wstąpił na ziemię zakazaną?
 Z początku nie mogłam dostrzec, kto to powiedział. Przeczesałam wzrokiem pokój i obróciłam się w stronę ogrodu. Nie zauważyłam wcześniej, że balkon, pomimo, że był na pierwszym piętrze to znajdował się całkiem blisko ziemi. Po chwili zza krzaków wyłoniła się postać, lecz księżyc nie oświetlał jej twarzy. Postać nie ciągnęła za sobą jednak długiej sukni, a jej głos definitywnie należał do chłopaka. Z początku chciałam uciec, nawet do tego się przymierzałam, ale znowu zatrzymał mnie głos nieznajomego.
 - Czekaj! Nie odchodź.
 Zatrzymałam się i obróciłam się w momencie, gdy na chłopaka padło światło księżyca. Teraz dobrze widziałam jego twarzy i strój. Wyglądał na kogoś w moim wieku, twarz miał pozbawioną zmarszczek, jedynie marszczył czoło, co dodawało mu wyjątkowego uroku. Patrzył na mnie z tęsknotą w oczach, jakbyśmy już kiedyś się spotkali. Delikatne zagryzał dolną wargę, wyglądał na zdenerwowanego. Nosił zwykłą, białą koszulę i dół od garnituru. Możliwe, że wcześniej miał też marynarkę, ale ściągnął ją prawdopodobnie z powodu gorąca, jakie panowała wewnątrz domu.
 - Jak zdołałaś wejść do tego pokoju?
 Słowa ugrzęzły mi w gardle. Chciałam mu powiedzieć, ale nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wpatrywała się tylko pusto w chłopaka, a moje serce zaczynało coraz szybciej bić. Musiałam zebrać się do kupy, bo uznałby mnie za wariatkę. Skupiłam wzrok na ławce w ogrodzie i przełknęłam ślinę.
 - W- w-iatr… wywarzył drzwi… - Nie mogłam powstrzymać drżenia w moim głosie.
 Nie wiedziałam, co sprawiło, że tak się denerwowałam. Zwykle byłam opanowaną osobę, wtedy jednak czułam ogarniającą mnie panikę. Szukałam przyczyny mojego zdenerwowania, nadal próbując nie patrzyć na obcego chłopaka.
 - Może to nie przypadek? – Ton  głosu, jakim wypowiedział to zdanie, mimowolnie zmusił mnie jeszcze raz do skupienia wzroku na chłopaku. Uśmiechał się lekko, a jego oczy błyszczały się jak gwiazdy na nocnym niebie.
 - Jak… jak masz na imię? – Opanowałam częściowo drżenie w moim głosie.
 - Romeo Monteki, a ty pewnie jesteś Julia, prawda? – Sposób, w jaki wypowiedział moje imię przyprawiło mnie o dreszcz ekscytacji. – Wyglądasz piękniej, niż mówili.
 Znowu nie mogłam nic powiedzieć. Czułam, jak oblewa mnie rumieniec, więc naciągnęłam maskę jeszcze bardziej na twarz. Całą scenografia wydawała się oderwana od  rzeczywistości. Dopiero w tamtym momencie zorientowałam się, że po lewej stronie rośnie bluszcz z różami, ten sam widziany przeze mnie wcześniej w oknie. Ja stojąca na balkonie, ubrana w skromną sukienkę i maskę, piękny chłopak stojący pod balkonem, który zna moje imię i uważa mnie za piękną, światło księżyca okalające jego twarz. I fakt, że jest synem moich wrogów.
 - Skąd znasz moje imię? – Słowa same wymknęły mi się z ust.
 - Rodzice mówili mi, że zaprosili cię na to przyjęcie, ale nie byli pewni, czy przyjdziesz. Cieszę się jednak, że to zrobiłaś, Chciałem cię poznać.
 - Nie powinieneś się mną interesować, nasz rodziny nie są do siebie przyjaźnie nastawione. – Nie chciałam tego mówić, ale słowa same napływały. Zakrywały moje prawdziwe myśli, nie pozwalając wyrazić emocji, które w sobie skrywałam. – To niebezpieczna znajomość.
 - Nie wszystko co dobre, jest bezpieczne. – Ściągnął brwi. – Dla ciebie mógłbym zrzec się nazwiska.
 - Dopiero mnie poznałeś, jak możesz być takie pewny? – Wiedziałam, że może, bo ja też byłabym zdolna to zrobić. Nie wiem, czemu Romeo tak mnie zauroczył i przyciągał do siebie.
 - Tak, dopiero cię poznałem, ale wydajesz mi się znajoma, jakbyśmy już dawno się znali.
 - Więc kochasz mnie?
 Nie wierzyłam, że powiedziałam to na głos. Pytanie ukrywające się w zakamarkach mojej głowy wypełzło z niej niespodziewanie. Całą oblałam się rumieńcem i obróciłam głowę. Wszystkie moje uczucia wydawały mi się dziwne, nagłe… ale prawdziwe.
 -  Odpowiem ci tylko, jak zdejmiesz maskę. – Romeo przeciągnął palcami po swojej, zawieszonej na pasku spodni.
 Nie chciałam zdejmować maski. Nie chciałam, aby zobaczył moją twarz, które płonęła teraz ze zawstydzenia i ekscytacji. Mogłam też łatwiej skrywać emocję, a bez niej stałabym się zupełnie goła. Nie mogłam zatrzymać jednak ręki wędrującej powoli to mojej głowy i ściągającej maskę. Uwalniając przy tym moje spięte włosy. Na moment poczułam się jak prawdziwa księżniczka, stojąc na balkonie, gdy za mną znajdował się przepiękny, pewnie stary pokój.
 - Przysięgam na księżyc, że nigdy nie widziałem kogoś tak równie pięknego jak ty i tak szybko kogoś nie pokochałem.
 - Nie przysięgaj na nic, udowodnij swoje uczucie. – Nie chciałam, aby mój głos brzmiał tak szorstko, jednak pragnęłam, aby udowodnił swa miłość.
 - A więc, jak mogę to zrobić? – Na jego twarzy odmalowało się prawdziwe zatroskanie i determinacja.
  Wpadłam na pewien pomysł.
 - Przyjdź jutro do mojej piekarni, nie zważając na rodzinę i bez uczucia wstydu spędź ze mną dzień. Jej adres pewnie jest ci znany. – Romeo przytaknął. – To jedyne, czego od ciebie wymagam.
  - Przyjdę, powiedz jeszcze tylko, o której godzinie?
 - Piekarnię otwieramy od dziewiątej, przyjdź godzinę później.
 Myślałam, że serce zaraz rozedrze mi klatkę piersiową. Całą mnie wypełniło bezgraniczne szczęście, euforia pozytywnych emocji. Napełniła mnie wiara, że jednak będzie dobrze.
 - Żegnaj, Julio, do zobaczenia, nie rozstawałbym się z tobą, ale niestety nie mogę tego uczynić.
 Poczułam nieprzyjemnie ukucie w klatce piersiowej. Zignorowałam je, próbując dopuścić do siebie tylko te pozytywne emocje. Słyszałam jednak swoje drżenie w głosie, gdy mówiłam.
 - Żegnaj Romeo, niech to pożegnanie nie będzie ostatnim.
 Odszedł, dygając przede mną, a ja szybko wyszłam z pokoju i wybiegłam z posiadłości Montekich. Ludzie, którzy jeszcze chodzili po ulicach miasta, patrzyli na mnie z politowaniem, albo jak na wariatkę. Nie dziwiłam im się, bo sama zdawałam sobie sprawę, że oszalałam.
 Oszalałam z miłości.