poniedziałek, 2 stycznia 2017

Long time no see

Nawet nie zdawałam sobie sprawy ile minęło czasu od ostatniego wpisu na tym blogu. Z jakiegoś powodu, jak tak patrzę wstecz, na rok 2016, to mam wrażenie, że trwał od jednocześnie wieczność, a w tym samym czasie skończył się zanim zdążyłam mrugnąć. Czy to był dobry rok? Cóż, po dłuższym zastanowieniu się, dla mnie był on taki... średni, chociaż przeważa w nim więcej złych niż dobrych wydarzeń.
A jakie plany na 2017? Przeżyć. To jest chyba dla mnie najważniejsze, bo cholernie boję się tego, co ma się zdarzyć właśnie podczas tych nowych 365 dni. Nie mam zbyt wysokich oczekiwań, po prostu chociaż raz chcę mieć rok, który byłby "okay". Nic specjalnego, nic nadzwyczajnego, zwykły rok, w którym mogłabym się powoli rozwijać i dalej kontynuować swoje zainteresowania. Ach, no tak, chyba jedynym planem jest częstsze pisanie i wrócenie do rysowania, bo to powinnam zrobić już dawno temu.
A co z tym blogiem? Nie wiem, pisałam go z nadzieją, że ktokolwiek na niego zerknie, ale nie wiem, czy tak się działo. Może pousuwam kiedyś stare posty, gdy będę się ich zbyt wstydzić. Na koniec chcę życzyć wszystkim, którzy to czytają, powodzenia i szczęścia w nowym roku. Pozwólcie sobie na reset życia, zastanówcie się nad tym, co chcecie zmienić i te realizujcie. Aby 2017 był dla nas łaskawy.


poniedziałek, 29 lutego 2016

Borderline

Luty był dziwny - tyle się w nim działo, a tak wolno minął. Jedna rzecz się jednak nie zmieniła i jest nią moje lenistwo. Niby miałam coś tam napisać, miałam jakieś pomysły, ale to teraz byłam chore i usprawiedliwiałam się tym, że nie umiem myśleć, to wolałam sobie pograć czy porozmawiać z kimś, przez co lista wymówek ciągnęła się w nieskończoność. Nie mam ogólnego pomysłu na ten post, pokażę prawdopodobnie jakieś bzdury i to będzie wszystko, aby nie zostawiać bloga z taką pustką, bo w sumie lubię tu pisać. Powinnam też zrobić nową playlistę, ale hehe, miałam z tym takie problemy, że boję się znowu tego tykać.

~*~


Astaroth Ouji
snob ✝  self-assured ✝  noncommittal

Ostatnio pewna osóbka pokazała, że na moich magicznych, pożyczonych simsach też mogę mieć mody, więc zaczęłam bawić się w ich ściąganie, tak jak to kiedyś często robiłam z trójką (chociaż czwórka po wgraniu kilku modów nie wyłącza mi się po 10 minutach). Stworzyłam już kilka simek, ale dzisiaj jakoś na szybko chciałam wypróbować pozy, więc tak powstała Astaroth (imię wzięte oczywiście od demona, a nie od pani modelki). 
Astaroth to sukkub, kobiecy demon uwodzący mężczyzn w śnie.  Dziewczyna woli jednak towarzystwo kobiet, szczególnie swojej partnerki Amy. W wolnym czasie ćwiczy taniec nowoczesny i wiedzie, jak na demona, całkiem spokojne życie. Nie oznacza to, że czasami też nie lubi się... zabawić.
~*~


Ciri Grosvenor
creative ✝ loner ✝ hot-headed

Hehe, Liściu wykorzystał blizny z Wiedźmina i oczywiście nazwał postać pierwszym imieniem, jakie przyszło mu do głowy. Ogólnie bardzo lubię tę simkę, jest strasznie fierce i w mojej głowie ma własny zespół, w którym jest wokalistką. Pisze własne teksty, nawet gra na gitarze i pianinie. Dla takich spierdolin jak ja od razu pewnie rzuci się w oczy jej strój sportowy - jeśli ktoś kojarzy, to strój z Pink Hot od EXID. Swoją drogą lubię piosenki tego zespołu, może są bardzo do siebie podobne, noale ja lecę na chwytliwe rzeczy i ładne panie.

~*~


Avery Oldfield
good ✝ childlish ✝ creative

Kocham jej strój podstawowy, chciałam stworzyć jaką uroczą i delikatną simkę, a Avery to pomieszanie tego i tego. W stroju sportowym jest moja bluzka widmo, której w grze tak naprawdę nie mam, ale na simkach się pojawia... to trochę jak historia z nawiedzonymi skrzypcami, które same grały. Do Avery jako takiej historii nie mam, ale z pewnością mogłaby być modelką lub kimś związanym z modą, bo ma całkiem ładną mordkę. Tak btw bless twórce kapelusza użytego w stroju kąpielowym, jak ja za takimi nie przepadam, to w grze wygląda prześlicznie.

~*~


Rui Feng
childlish ✝ good ✝ romantic

Wylosowała mi się simka z ładnymi oczami, więc postanowiłam zrobić jakąś uroczą, azjatycką dziewczynkę. Tak oto powstała Rui, nie wiem, czy ma w sobie coś orientalnego, ale na pewno jest super urocza (przez całkowity przypadek, ja nawet nie umiem tworzyć simów). Taki funfact do jej nazwiska to to, że żadne nie przychodziło mi do głowy, więc pomyślałam o pierwszej postaci z azjatyckimi korzeniami i na myśli przyszedł mi pewien pedał (pozdrawiam, hehe), któremu ukradłam nazwisko. I znowu btw, te plasterki w wizytowym są strasznie kochane, choć bugują niektóre spódniczki i spodenki (kto by się spodziewał po simsach).

~*~

Anne Marie Blackwood
love outdoors ✝ good ✝ clumsy
Chyba moje ulubione dziecko, bo jest jelonkiem!!! Super kochanym jelonkiem!!! Na początku zamierzałam stworzyć jakąś dziewczynkę z piegami i rudymi włosami, bo takie są śliczne, jednak popełniłam ten błąd, że dałam jej rogi i później już całkowicie zmieniłam ją w zwierzątko. Anne to bardzo uczynna i delikatna osoba, lubiąca za duże swetry i cieplutkie wieczory przy kominku z gorącą czekoladą. 




















jeloń.jpg

Takim uroczym akcentem kończę, bo przecież pokazywanie simów to tak dużo robotyyyy. Przynajmniej będę miała spokój z tym, że nie publikuję nic na blogu, hehe.

wtorek, 19 stycznia 2016

Nowy rok, stara ja

Hej, hai, hello i wszelakie inne powitania - jak miło, choć przekonamy się z czasem, powitać wszystkich w nowym roku 2k16. Cóż, mam nadzieję, że uda mi się go jakoś przeżyć i nie zleci tak szybko jak poprzednie lata... nie widzi mi się jakoś pisanie testów trzecioklasisty, choć w tym roku czekają mnie jeszcze konkursy, na których umrę ze stresu, haha. Tak, bardzo pozytywnie zaczynam rok. Nie no, patrząc na to z dobrej strony - stało się jak na obecną chwilę wiele rzeczy, które mnie zaszokowały, zdziwiły, zasmuciły? Wszystkie te rzeczy na raz. Wiem już, że ten rok nie obejdzie się bez płaczu, bólu i łez, choć może i znajdą się jakieś chwile radości. Ah, i może jak niektórzy zauważyli - zmieniłam wygląd, od tak, by cały czas nie było tego samego. Może jest gorszy i prostszy od poprzedniego, jednak to jakaś odmiana, a to się liczy! Sama chęć, sama chęć. Cóż, nie chciałam dzisiaj mówić tylko o tym, jakie to mam oczekiwania na nowy rok, o moich planach i postanowieniach... w sumie przyszło mi do głowy, by napisać o tym post, lecz właściwie nie miałabym o czym tam opowiadać, bo takowych postanowień nie mam. Przychodzę więc z czymś, co zrobiłam jakiś czas temu w 2015, czyli z interpretacją tekstu piosenki. Wybrałam tym razem utwór dość bliski mnie, nie tylko z tego powodu, że wyszedł on spod rąk jednego z moich ulubionych zespołów, a głównie przez to, że jej tekst bardzo do mnie przemawia. Więc bez dalszego przeciągania, zabieram się dzisiaj za Car radio zespołu twenty one pilots.





I ponder of something great
My lungs will fill and then deflate
They fill with fire
Exhale desire
I know it's dire
My time today

Nadal mam trudności z czytaniem tekstu tej piosenki i nie śpiewaniem jej w myślach, haha. Bohater myśli nad zrobieniem czegoś wielkiego, lub nad ideą takiej oto rzeczy. Co to może być? Nie wiemy. Wdychają ogień, czyli napęd, w wydychają puste pragnienie, aby dokonać tą rzecz. Wie, że zmarnował dużo czasu, bardzo dobrze o tym wie.

Sometimes quiet is violent
I find it hard to hide it
My pride is no longer inside
It's on my sleeve

Czasami cisza potrafi być bardziej bolesna od czegokolwiek innego. Nie możemy wtedy ukryć swoich myśli na temat tego, co uczyniliśmy, nasza dusza jest tak odsłonięta jakbyśmy trzymali ją na dłoni. Trudno nam też powstrzymać ten proces, bo cisza jest silniejsza od nas, nie mamy jej czym wypełnić.

My skin will scream
Reminding me of
Who I killed inside my dream
I hate this car that I'm driving
There's no hiding for me
I'm forced to deal with what I feel
There is no distraction to mask what is real
I could pull the steering wheel

Jego skóra będzie mu za każdym razem przypominała, ile razy zabił siebie w myślach, lub zrobił to z osobą, której nienawidził (czyli prawdopodobnie również sobą ). Bohater nienawidzi ścieżki, jaką obrał, jakim torem toczy się teraz jego los. Jest zmuszony zmierzyć się z tym, co czuje w stosunku do tego i samego siebie. Nic nie potrafi go od tego odciągnąć, gdyż nadal trwa ta przeszywająca cisza. Mógłby podjąć decyzję - zabić się i skończyć z tym wszystkim, czy nadal mierzyć się ze swoimi problemami. Jak na razie widać, wybiera on drugą opcję.


I have these thoughts
So often I ought
To replace that slot
With what I once bought
'Cause somebody stole
My car radio
And now I just sit in silence

Tutaj dowiadujemy się, czym jest przyczyna tego, że bohater siedzi w ciszy. Ktoś ukradł jego radio samochodowe, jedyną rzecz, która zapewniała dźwięk i pewną ucieczkę od natarczywych myśli. Wie, iż powinien je czymś zastąpić, bo te myśli nie dają mu spokoju, lecz obecnie siedzi tylko w ciszy i nie może ich powstrzymać. 

I ponder of something terrifying
'Cause this time there's no sound to hide behind
I find over the course of our human existence
One thing consists of consistence
And it's that we're all battling fear
Oh dear, I don't know if we know why we're here
Oh my,
Too deep
Please stop thinking
I liked it better when my car had sound

Bohater myśli o czymś strasznym, czyli o przeciwieństwie czegoś wymienionego w poprzednich wersach. W tym przypadku może chodzić o popełnienie samobójstwa, które dla jednych może być zbawieniem, a dla innych czymś przerażającym. Te myśli nachodzą go, gdyż nie ma czym innym zając swojej głowy, bo nie ma już jedynego źródła dźwięku, który pozwalał mu o wszystkim zapomnieć. Rozmyśla na temat sensu życia, po czym uznaje, że jedyną stałą i oczywistą rzeczą jest to, że każdy mierzy się ze swoim strachem. Bohater zaczyna kwestionować to, czemu żyjemy i co tu robimy, po czym sam się karci za tak głębokie i dołujące myśli. Wolał, gdy jego głowa była wypełniona tylko muzyką.

There are things we can do
But from the things that work there are only two
And from the two that we choose to do
Peace will win
And fear will lose
There's faith and there's sleep
We need to pick one please because
Faith is to be awake
And to be awake is for us to think
And for us to think is to be alive
And I will try with every rhyme
To come across like I am dying
To let you know you need to try to think

To moja ulubiona część piosenki, która jakoś zawsze podnosi mnie na duchu. Możemy robić wiele rzeczy, aby jakoś dalej żyć, by się nie poddawać, lecz tylko dwie z nich zadziałają. Czym są te rzeczy? Są snem i wiarą. Jeśli wierzymy, to znaczy, że jesteśmy obudzeni, myślimy, biegniemy za pragnieniem. Trzymamy się jakiejś cienkiej linii i na niej balansujemy, jednak to i tak jest jakąś podporą. Dlatego żyjemy, nie poddając się swoim lękom. Bohater będzie za każdym razem starał się uświadomić, że powinniśmy próbować myśleć, nawet, jeśli jest bardzo źle. Wtedy może znajdziemy coś, dla czego warto żyć i dalej funkcjonować na tym świecie.




niedziela, 13 grudnia 2015

“Caring doesn't sometimes lead to misery. It always does.”

 Pomysł na tego posta miałam już jakiś, no nie wiem, miesiąc temu? Zaczęłam pisać go o około pierwszej w nocy, od razu po skończeniu omawianej przeze mnie książki. Byłam tak poruszony tym wszystkim, co tam się działo, że musiałam to gdzieś napisać. Po drodze jednak złapało mnie zmęczenie i na drugi dzień nie potrafiłam skończyć już tego postu tak, jak powinnam. Emocje opadły, wszystko minęło, nie miałam już żadnych przemyśleń na ten temat. Głupio mi jednak zostawiać to wszystko takie nieskończone, więc postanowiłam wrzucić tu co na tamtą chwilę udało mi się napisać.

---



Czasami biorę to ręki książkę z zamiarem odprężenia się i oderwania od rzeczywistości, od natłoku tych wszystkich codziennych problemów. Jednym z takich dzieł miało być „Will Grayson, Will Grayson” i nie mogę powiedzieć, że się rozczarowałam – to raczej złe określenie. Bardziej... zaskoczyła mnie zawartość tej książki. Naprawdę spodziewałam się jakiejś lekkiej lektury o romansie dwóch chłopaków (do czego też się w pewnym stopniu myliłam), a otrzymałam o wiele głębszą powieść i świetnie stworzonych bohaterów. Rzadko książka aż tak mnie porusza, bo zwykle łapię za pozycje młodzieżowe, które i może mają swój własny przekaz, jednak skupiają się w większym stopniu na akcji. W „Will Grayson, Will Grayson” autorzy dużo miejsca i czasu poświęcili na przemyślenia bohaterów, czy to w dialogach, czy w narracji. Pierwszy raz też chyba nie zamierzam zrobić recenzji książki, a przynajmniej nie żadnej dogłębnej. Bardziej chciałabym porozmawiać na kwestie (nie tematy, jak tu ujęli sami autorzy) poruszone w tej pozycji. Szczerze? Nie jestem szczęśliwa, że mogę zrozumieć problemy tam przedstawione, ani nie jestem zadowolona mogąc utożsamiać się z bohaterami.


 Zacznijmy od podstawowej rzeczy – oboje główni bohaterowie nie są osobami zbytnio zadowolonymi z życia. Ba, jednej z nich ma nawet poważną depresję, a jedyną rzeczą utrzymującą go przy życiu są leki antydepresyjne. Pierwszy Will to bardziej cichy typ, nie wtrącający się w sprawy innych i nie zwracający na siebie uwagi (chociaż jego przyjaciel jest w tym dużym utrudnieniem).

---

I to właściwie wszystko, co udało mi się napisać tamtej nocy. Skończyłam na opisywaniu ogólnikowo tego, co miało się dziać w książce i jacy byli główni bohaterowie. To nie miało być jednak głównym zamysłem. Chciałam porozmawiać na tematy poruszane w tej książce, takie jak samotność, miłość, akceptowanie decyzji innych. Teraz trudno mi wypowiedzieć się jakoś sensownie na ten temat, jak i nie sądzę, by w najbliższej przyszłości mi się udało. Jedynym co mogę jeszcze powiedzieć to to, że po lekturze ogarnęło mnie uczucie strasznej samotności, głównie przez poruszane tam wątki i sceny, które doprowadziły mnie do łez. "Will Grayson, Will Grayson" był lekturą, która zmusiła mnie trochę do myślenia, choć nie spodziewałam się, że to uczyni.
Zakończę ten mało treściwy post piosenką od P!atD, aby była tu chociaż jedna dobra rzecz.


niedziela, 8 listopada 2015

A czas leci...

Dzień dobry czy dobry wieczór, w zależności o której godzinie będziecie to czytali. Ogólnie wchodząc dzisiaj na bloga zaczęłam się zastanawiać - napisać post lub może jeszcze nie teraz? A, myślę sobie, pewnie nie tak dawno coś publikowałam. Byłam trochę zaszokowana faktem, że ostatni post pojawił się we wrześniu, i to jeszcze na początku. Cóż, chyba tak jak teraz wszystkich, pochłania mnie szkoła, a ja nawet tego nie zauważam. Dni same mijają na wykonywaniu tej samej rutyny i jakoś to leci. W międzyczasie nie robiłam nic produktywnego, bo nawet na rysowanie nie miałam ochoty, może jedynie pisałam. Gdybym była aż nazbyt leniwa, to pewnie teraz zamiast tego wywodu czytalibyście jedno z opowiadań, które napisałam przez dwa miesiące, jednak staram się jakoś wysilić i zostawiam opowiadania jako "koło ratunkowe".
Zastanawiając się nad tematem posta... właściwie to nadal się nad nim zastanawiam, ale postanowiłam na razie potrajkotać o tym, co zawsze. Ostatnio zawitały do mnie nowe książkowe nabytki (czyt. w październiku) i są one dość wyjątkowe, bo dwa z nich to książki po angielsku. Pierwsza to trzeci tom Sagi Księżycowej, "Cress", a druga to "Simon vs the Homo Sapiens Agenda" (tak, jest o geju). Cóż, nie jestem przyzwyczajona do angielskiego stylu pisania książek, ale na szczęście coś tam jeszcze rozumiem, choć żadnej jeszcze do końca nie przeczytałam... ekhm...typowe...ekhm. Jednak! Przyszły również dwie inne pozycje, jakimi są "Księga Cmentarna" oraz "7 minut po północy". "Jestem jeszcze w trakcje czytania "Księgi" i... zawiodłam się nią? Słyszałam tyle pochwał o książkach Neil'a Gaiman'a, więc spodziewałam się czegoś więcej. Pod względem technicznym książka jest dobra, jednak akcja strasznie wolno się ciągnie i przynajmniej mnie nie wciąga. A co do drugiej książki, to mam do niej już lepsze odczucia. Przeczytałam ją całą w około 3 dni i pod koniec poryczałam się jak dziecko. Tematy chorób, a szczególnie raka bardzo mnie ruszają, więc aż tak się nie dziwię mojej reakcji. Polecam "7 minut" dla osób, które chcą jakąś krótką, ale pięknie oprawioną i wartościową opowieść do przeczytania.
Iiii... właściwie nie wiem, o czym jeszcze mogłabym napisać. Muszę przygotować sobie jakąś listę tematów czy coś, by nie gadać o niczym. A skoro nie mam nic więcej do przekazania, to przynajmniej pokażę kilka rysunków (jeśli można je tak nazwać), które udało mi się z siebie wycisnąć przez ostatnie 2 miesiące.


No tak, jak mówiłam, nie rysowałam zbyt dużo w przeciągu ostatnich miesięcy. Pierwszy obrazek przedstawia tą oto postać. Rysowane w około 20 minut? Taki luźny szkic, bo na nic więcej mnie ostatnio nie stać. Kolejna postać to jakaś randomowa dziewczyna, która miała być harpią (co pewnie widać po niedokończonym dole), ale nie chce mi się jej za cholerę kończyć. Ostatni rysunek to szkic jakiegoś jelonka i muszę przyznać, że nawet mi się podoba. No cóż, ale jak w poprzednich przypadkach - dopadło mnie lenistwo i jej nie kończę.
I to na tyle dzisiaj, trochę ponarzekałam i popaplałam na bezsensowne tematy, więc chyba jak na moje standardy to koniec. Mogę jeszcze wspomnieć o tym, że się pofarbowałam i jestem czerwona jak cegła. A więc tym akcentem się żegnam i do następnego postu!

piątek, 11 września 2015

pepe

tak naprawdę tytuł miał być związany z końcem wakacji, ale nie miałam na niego pomysłu, więc zamiast tego jest mem.

Dzień dobry! A może nie taki dobry, bo już od prawie 2 tygodni jest okres, w którym każdy uczeń musiał zostać siłą zmuszony do ponownego pójścia do szkoły... czyż to nie cudowne?
A tak naprawdę to już od tych kilku dni znowu odczuwam stres związany z obowiązkami i samym uczęszczaniem do szkoły. Druga klasa gimnazjum to niby nie przelewki, ale i tak udziela mi się syndrom lenia i mam lekką olewkę na zadania i prace domowe, czego później i tak żałuję. I raczej nigdy się tego nie oduczę. Oczywiście ze stresem idą problemy zdrowotne, problemy z koncentracją, powroty stanów depresyjnych i tak dalej... ale nie o tym dzisiaj!
A więc o czym, pewnie zapytacie... a ja wam odpowiem, że nie wiem, bo nie chcę zostawiać bloga pustego, więc popiszę wam o pierdółkach. Napomknę może teraz o wyjeździe, na którym byłam pod koniec wakacji. Wyjechałam z rodzinką do Rzeczki (godzina drogi do Wrocławia) i całkiem dobrze się bawiliśmy. Tereny były 10/10, moja góralska natura się we mnie odezwała (tak naprawdę nie mam nic z górala, ale to szczegół), bo cały czas byliśmy otoczeni górami. Gdzie by się nie spojrzeć to piękne widoki rozciągające się na horyzoncie. Schodziliśmy też trochę pod ziemię, czego nie akurat nie polecam, bo zimno w ciul i są jadowite pająki (bezpieczeństwo przede wszystkim!). Nakupowałam sobie w chuj dużo pamiątek, bo kocham takie drobiazgi no i nie wróciłabym do domu z pustymi rękami. W wolnym czasie, jaki spędzaliśmy w domku, czytałam sobie "Dom Pod Pękniętym Niebem", który całkowicie mnie zaskoczył... ale o tym zaraz, bo aby nie było tak pusto wygrzebię jakieś zdjęcia z wyjazdu.


Skalne Miasto w Czechach... czeski to bardzo śmieszny język, ogólnie jak tak się przejeżdża przez ten kraj to ma się uśmiech na ustach, bo dla nas wszystkie te szyldy i znaki tak śmiesznie brzmią. Co do samego Skalnego Miasta - bardzo ładne miejsce, dużo kamieni... bardzo dużo. Nawet jak wejdzie się na samą górę to widać tylko kamienie. Zdjęcie u góry przedstawia kawałek wysepki, która znajduje się na wyrobisku z dawnej piaskowni... czy jak to tam się nazywało. Cóż, wygląda jak duże jezioro, więc tak to nazwijmy.


Chyba jedyne fajnie ujęcia konia przy stadninach w Zamku Książąt, jakie udało mi się zrobić (podziwiam fotografów zwierząt). Ogólnie fajnie, że można było je pogłaskać, jak sobie swobodnie chodziły na pastwisku. Wystawne konie na konkursie były przepiękne, chociaż było kilka problemów... spokojnie, nikomu nic się nie stało, wszyscy żyją!


Zamek Książąt od tylca, że to tak ujmę. Akurat z tej strony był bardzo ślicznie porośnięty bluszczem i ogólnie posiadał urocze ogrody. Sam zamek jest może trochę zbyt unowocześniony, ale nadal ma piękny wystrój, rzeźby i architekturę. Była nawet wystawa sztuki nowoczesnej... i chyba nie muszę dalej dopowiadać, jaka ona była.

Zdjęć jest mało, bo nie mam Photoshopa na laptopie i bieda. Nie mogę obrobić zdjęć ani nic, więc tylko posłużyłam się Picassem i zmieniłam format plus dałam trochę nasycenia, bo zdjęcia wyglądały szarawo z początku (mój aparat zaczął się buntować, hehe). To skoro teraz dałam takie obrzezane z informacji sprawozdanie jak było mi na wyjeździe, to omówię wcześniej wspomniany "Dom pod Pękniętym Niebem". Można to uznać za mini recenzję, choć trudno ocenić mi tą książkę - dlaczego to już wyjaśniam.
Na początku zobaczyłam ją w Biedronce, bo akurat kosztowała 10 zł, więc czemu by jej nie wziąć. Od razu zakupiłam też drugi tom, głównie ze względu na ciekawy tytuł i oprawę graficzną (jest śliczna, pod koniec dam okładki wszystkich trzech książek z serii). Przeczytałam opis pierwszego tomu i pomyślałam - o, fajnie, może to być jakaś ciekawa, filozoficzna opowieść. Gdy wróciłam do domu i powierzchownie przejrzałam, uświadomiłam sobie, że jest polskiego autora (tak, bardzo szybki zapłon) i ma ilustracje na początku każdego rozdziału! Miłe zaskoczenie. Czytać zaczęłam ją dopiero na wyjeździe, a tu kolejne zaskoczenie - książka jest post apokaliptyczna i są w niej zombie. Nie czytałam żadnych recenzji ani opisów z internetu, więc tego się nie spodziewałam. Mogę to uznać za miłe zaskoczenie, bo lubię książki z zombie lu podobnymi stworzeniami... i jakoś wciągają mnie horrory dla młodzieży. Książka opowiada o 7 nastolatków, którzy pod przewodnictwem pół-Indianina Caseya wyruszają na biwak. Niby fabuła prosta, nieskomplikowana, można powiedzieć, że nawet trochę sztampowa. Ale nagle w nocy nastaje trzęsienie ziemi, a w lesie pojawiają się tajemnicze, nieludzkie istoty. Właśnie w tym momencie zaczyna się Koniec Świata, który wszyscy dobrze znaliśmy. Nie ma internetu, telewizji, światła ani żadnych zasad. Ocaleni nastolatkowie i przewodnik skrywają się w schronisku Fallsville (jeśli się nie mylę), ochrzczone później nazwą "Dom pod Pękniętym Niebem". 
Ogólnie zaskoczyła mnie sama fabuła, bo nie tego się spodziewałam. Ale nie narzekam, bo akcja była wartka i nie nudziłam się podczas czytania tej książki. Bohaterowie zostali trochę zbyt przerysowani, a dialogi wydawały się sztuczne, ale dało się to przeboleć. Gdyby książka była dłuższa, zdecydowanie dałoby się wycisnąć z niej więcej. Nie jest to książka bardzo dobra technicznie, ale bardzo dobra jeśli szuka się czegoś lekkiego i szybkiego do przeczytania. Posiada wiele minusów, do których po prostu trzeba się przyzwyczaić i nie zwracać na nie uwagi.
Obecnie jestem pod skończeniu drugiego tomu i zamierzam jak najszybciej dorwać trzeci o ostatni tom. Na koniec obiecane okładki zaprojektowane przez studio blackgear.



No więc to tyle z mojego bełkotu. Życzę wszystkim powodzenia, jeśli chodzi o szkoły i byle do wakacji. 

czwartek, 30 lipca 2015

Niepokój, czyli jak prawie umarłam ze znudzenia



Mieliście w rękach kiedyś taką książkę, przy której sama myśl o czytaniu jej napawała was odrazą i niechęcią? Lecz postanowiliście dzielnie wytrwać przez cały tom, by skończyć historię opowiedzianą w tej książce. Ja miałam tak z "Niepokojem" Maggie Stiefvater i mogę powiedzieć jedno - żałuję czasu, jaki zmarnowałam na czytanie tej serii. Mam pożyczony od kuzynki 3 tom (już chyba od 2 lat), ale nie zamierzam go zaczynać. Z ręką na sercu mogę przyznać, że to najgorsza książka młodzieżowa, jaką czytałam.
 Seria opowiada o nastolatce Grace, która od najmłodszych lat jest zainteresowana wilkami. Akurat mieszka przy lesie, w którym te stworzenia często polują. Pewnego dnia poznaje chłopaka o imieniu Sam. Spotyka go w dość nietypowym miejscu - na tarasie przy jej domu. W tamtym momencie jej życie wywraca się do góry nogami, bo odkrywa, że istnieją ludzie potrafiący zmieniać się w wilki. Fabuła niby banalna, dodatkowo dochodzi wątek romansu typu "znamy się od kilku minut, ale poświęciłabym dla ciebie życie" (syndrom Romeo i Julii, maybe).
 Pierwszy tom nie był zły, choć słabo go pamiętam, gdyż styczność miałam z nim ok. 2 lata temu, kiedy czekałam w domu kuzynki na jej powrót. Wtedy, niczego jeszcze nieświadoma chwyciłam za ten tytuł i przeczytałam go w jeden dzień. W tamtym czasie nie przeszkadzały mi jeszcze wątki romansowe, jak to robią teraz, więc "Drżenie" zdało egzamin. Zadowolona z lektury spytałam kuzynki, czy mogę pożyczyć dwa pozostałe tomy. Jak pewnie możecie wywnioskować, zgodziła się. Za czytanie drugiego tomu zabrałam się krótko po przyjeździe do domu. Nie byłam zainteresowana kontynuacją historii opisanej w "Niepokoju", ani nie posiadał żadnych wygórowanych oczekiwań... i bardzo cieszę się, że nie miałam. Nie zawiodłam się drugim tomem serii, bo nic po nim nie oczekiwałam.
 Oczywiście, jest to moja subiektywna opinia, więc nie musicie całkowicie przekreślać tej książki po mojej mini recenzji (ale polecam wam to zrobić). "Niepokój" oferuje nam dalsze losy Grace i Sam'a, dodatkowo dochodzi narracja ze strony Isabel i Cole'a - nowej postaci. Akcja ciągnęła się niemiłosiernie wolno, przez ostatnie strony po prostu tylko przeleciałam wzrokiem i czytałam same dialogi.  Sam romans był denny i mnie denerwował. To, jak Grace nie mogła dać sobie rady bez sama nawet przez dwa dni... proszę cię dziewczyno. Koniec nie wywarł na mnie większego wrażenie, bo spodziewałam się go od początku. Akcja zapisana na 400 stronach mogłaby spokojnie zmieścić się na 200 stronicowej powieści.
 Co do bohaterów... to nie było nikogo interesującego. Nikt nie przyciągnął mojej uwagi, nie zainteresowała mnie żadna historia związana z bohaterami. Nic. Null.
 Daję tej powieści 3/10, tam na zachętę i ze względu na to, że autorka ma całkiem dobry styl. Nie polecam książki, bo czytanie jej to zwyczajne marnowanie czasu. Pierwszy tom jest całkiem całkiem... i na tym radzę się zatrzymać. Na chwilę żadnej książki nie czytało mi się tak źle, jak tej i nie zamierzam zabierać się za 3 tom. Może wspomnę jeszcze o okładkach - koncept dobry, ale wykonanie... bardzo ładny zimowy las, a na nim wklejone nie pasujące do niczego postacie i wilk. Grafik płakał jak projektował.
To tyle na dziś, mam nadzieję, że następny post będzie o czymś pozytywniejszym. W między czasie przeczytałam "Girl Online" i "Jedyną", więc może wrócę jeszcze kiedyś do tych książek. A teraz żegnam i życzę miłej drugiej połowy wakacji!